Wielka Brytania, Londyn

Londyn, juhuuu!

25 kwietnia 2009; 1 182 przebytych kilometrów




londyn by magiana



I już wysiadamy na Victoria Station. Na każdym kroku czekają tu na nas nazwy tak dobrze znane z książek czy filmów. Wciąż trudno mi uwierzyć, że jestem w Londynie! Juhuuuu!
Deszczyk jeszcze trochę kropi, więc pierwsze kroki kierujemy do muzeów. Idziemy sobie spacerkiem, mamy przecież cały dzień! Po drodze jest sklepik z pamiątkami. Wchodzę, bo ubzdurałam sobie mały czerwony autobusik, żeby mi potem Londyn przypominał. Jest! Takich sklepików mijamy jeszcze potem kilka, ale już przynajmniej jest z głowy.

Przed Natural History Muzeum kolejka gigant, ciągnie się aż za bramę. Wjazd jest free, a dziś sobota. Stać, czy nie? Zostajemy, bo okazuje się, że posuwa się raz dwa. Przy wejściu sprawdzają plecaki, pan zagaduje nas łamaną polszczyzną :)))
Muzeum jest extra, już sam budynek robi wrażenie (zarówno z zewnątrz, jak i wewnątrz), a w środku gości wita szkielet jakiegoś dinozaura. Na honorowym miejscu siedzi Darwin. Wszędzie dookoła same ciekawe rzeczy, tylko czasu nam brak, żeby je oglądać. Mogłabym tu cały dzień siedzieć. Najbardziej chyba podobał mi się ogromniasty żółw. I kamień z Marsa oczywiście. W ogóle z kamieniami jest tu cała wielka jak boisko sala, nie powinnam tu w ogóle włazić, bo dziewczyny na mnie czekały, a ja i tak czułam niedosyt. Na dole jeszcze skamieliny, a my musimy już lecieć dalej, bo przecież tyle jeszcze rzeczy do zobaczenia!

Idziemy Brompton Road. Jak mi się tu podoba! Wszędzie kręcą się te śliczne czerwone piętrowe autobusy, to chyba najbardziej chciałam zobaczyć. Są też czerwone budki telefoniczne, zupełnie jak na zdjęciach. Przy pierwszej oczywiście robimy sobie małą sesję zdjęciową :) Wszystkie taxi to zabytkowe auta, tylko w różnych kolorach. Policja jeździ w czerwonych samochodach, jedną wypasioną policyjną bmw widziałam. Dużo tu ludzi czarnych, dużo skośnookich i hindusów. I na każdym prawie kroku pachnie, tak wiele tu kwiatów i ogrodów. Pięknie!

Mijamy Wellington Arch. Trochę śmiesznie wygląda, na wielkim trawniku, jakby rzucony tu tak ni w te ni we wte. Tak to zresztą z nim było. Brama okazała się za mała, to postawili go tu, hihi.
Przechodzimy przez Green Park, bo chcemy zobaczyć Buckingham Palace. Szkoda, że bramy pozamykane, nawet strażników nie można porozśmieszać, tak daleko stoją. Pałac, jak pałac, niczym szczególnym się nie wyróżnia. Zmiana warty była już wcześniej, ta atrakcja nas akurat ominęła. Przed pałacem wielki pomnik, który też jakiegoś specjalnego wrażenia na mnie nie zrobił. Za to bardzo podobały mi się kwiatki kawałek dalej. Morze różnokolorowych tulipanów, a między nimi jakieś ładne żółte kwiatki. Ślicznie i pachnąco :)
Tyle już kilometrów za nami, więc robimy sobie mały piknik na trawie w St. Jame's Park. Na początku jest zimno, ale w końcu wychodzi słonko. Zdziwiona jestem ile tu lata samolotów. Właściwie co spojrzy się w górę, to co najmniej jeden widać, a kilka razy nawet cztery naliczyłam. Lotnisk jest tu kilka, więc ruch niezły, duży podziw z mojej strony, jak to wszystko da się bezkolizyjnie opanować!
Ciepło się w końcu zrobiło, wstawać się nie chce, ale już popołudnie, a tyle tu jeszcze atrakcji!

Mijamy Home Office, takie charakterystyczne budynki. W głębi ulicy widać już Big Bena. To chyba jedna z najbardziej rozpoznawalnych atrakcji tutaj. Jest wielki i bardzo ładny. Na skwerku jakaś demonstracja, Hindusów chyba. Jest pełno policjantów, oni też wyglądają dokładnie jak na zdjęciach, w tych swoich hełmach. Przerąbane mają, że muszą je nosić ;)
Przechodzimy obok St. Margaret's Church, przed nami ogromny budynek parlamentu Houses of Parliament. Opactowo Westminster Abbey całe schowane za murami, szkoda, bo to, co widać, wygląda zupełnie inaczej, niż cała reszta budowli dookoła. I pomyśleć, że to stąd Wosley trząsł krajem... W ogóle te budynki tutaj wyglądają zupełnie inaczej niż wszystko na kontynencie, kompletnie inny styl i super, że przez wojnę ocalało.

Dalej w szybkim tempie przechodzimy Whitehall. Myślałam, że to będzie jakaś mała uliczka, nie wiem, skąd mi się to przekonanie wzięło. W każdym razie się zdziwiłam ;) W dodatku ulica jest remontowana i idzie się jak labiryntem ;) Przed Horse Guards stoją strażnicy, ale dziewczynom nie chce się przechodzić na drugą stronę. Szkoda.
I już Trafalgar Square. Znów znane z nazwy miejsce. Pomników stoi tu kilka, ale dla mnie najważniejszy jest kapitan Nelson, który spogląda na miasto ze swej wysokiej kolumny. Na placu rozgardiasz, wielki tłum, trwa jakiś koncert z okazji St. George Day, cokolwiek by to oznaczało.
Dalej kierujemy się Strandem do St. Paul's. Zgłodniałyśmy już porządnie, więc szukamy jakiejś niedrogiej knajpki. Zadanie to niełatwe, ale w końcu udaje się. Po prostu weszłyśmy w boczne uliczki i trafiłyśmy jakoś zupełnie nieświadomie na Jubilee Market. Pełno tu różnych różności, w większości duperelków. A na górze... kilka knajpek z jedzeniem z różnych części świata, łącznie z karaibskim (jaka szkoda, że u nas takiego miejsca nie ma!). Aż nie wiadomo, co wybrać, bo spróbować by się chciało wiele. W końcu wszystkie wybieramy chińszczyznę. Dobre i dużo, więc głód zostaje opanowany i można ruszać dalej.
Przed Jubilee Market jest placyk. Na placyku stoi koleś, który gra i śpiewa stare przeboje. Trochę to inaczej wygląda niż u nas, bo koleś ma nawet wzmacniacz! ;) Dookoła stoi i siedzi na krawężnikach pełno ludzi, fajne miejsce, fajny klimat, szkoda stąd odchodzić.

W St. Clement jest akurat ślub, zatrzymujemy się na chwilę, żeby popatrzeć. Panie, jakby się umówiły, mają we włosach tiulowe ozdoby, jest też jeden Szkot ubrany w tradycyjny tilt. W górze długo biją dzwony, ekstra!
Po lewej mijamy białe (czy to aby przypadek?) budynki sądu. Wreszcie dochodzimy do St. Paul's. Wielka ta katedra, przyznać trzeba. Wchodzić, czy nie, w końcu próbujemy, nie trzeba biletów kupować. Tylko do podziemi się płaci, a tam, na dole leży Nelson. Niestety już zamknięte, szkoda, o Nelsonie tyle książek się naczytałam, że jest mi ta postać w jakiś sposób bliska... Wnętrze katedry naprawdę robi wrażenie. Jest urządzona z przepychem, wiele ozdób i złoceń. Trwa akurat msza i cudnie śpiewa chór. Wciąż czuje się tu dawny splendor, to tutaj przecież koronowano królów i królowe...
Sił już powoli zaczyna brakować, zmęczenie daje o sobie znać, ale chcemy jeszcze dojść do Tower. Najwyżej wrócimy metrem.
Tower, hmm, z zewnątrz jakiegoś oszałamiającego wrażenia nie robi (i tak już zamknięte), za to robi je Tower Bridge. To chyba drugi po Big Benie najczęstszy obrazek z Londynu. Jest super, naprawdę wyjątkowy. Ogromny, jak wszystko tutaj, a do tego bardzo fotogeniczny :) z czego korzystam do woli. Siadamy na chwilę nad rzeką, po drugiej stronie widać śmieszny budynek City Hall. Świetny jest, taki okrągły, trochę krzywy szklany balonik. Obok też jakieś szklane budynki. Gryzie się to trochę nawzajem, z jednej strony budynki sprzed wieków, a tu takie nowoczesne. Ale pewnie można się do takiego widoku przyzwyczaić.