Maroko, Marrakesh
ogrody Majorelle
2 maja 2009; 4 526 przebytych kilometrów
Poszliśmy szukać ogrodów Jardin Majorelle. Minęliśmy souki, w międzyczasie przyczepił się do nas 'przewodnik' i mimo tłumaczeń, że nie chcemy przewodnika, nie chciał się odczepić, bo on 'akurat idzie w tym kierunku'. Doprowadził nas prawie do ogrodów, ale kasy nie dostał, czym był wielce oburzony.
Upał był okropny, aż się nie za bardzo chciało iść, ale na szczęście w ogrodach okazało się super przyjemnie. Wejście od ulicy jest do willi, a do ogrodów z bocznej uliczki. Idąc do bramy, trzeba minąć postój bryczek z końmi, gdzie zapach sprawia, że chce się stamtąd uciec. Wstęp do ogrodu 30 dh.
Ogród jest mały, ale piękny i z pewnością warto tu dotrzeć. Największe wrażenie zrobiły na mnie kaktusy, bo były bardzo fotogeniczne ;) Są też inne kwitnące kwiatki, stawki z żółwikami, a także miejsce pamięci YSL. Nie chciało się stąd iść, choć i tutaj ludzi tłum.
Zgłodnieliśmy już trochę, więc usiedliśmy w knajpie. Weszliśmy do knajpy, w której byliśmy pierwszego dnia. Tym razem cicho tu i spokojnie, żadnego zamieszania, stolik mamy bez problemu. Skusiłam się tym razem na kuskus, dobry był, choć nie aż tak pyszny, jak tadżin.
Żałuję bardzo, że nie ma już czasu iść do pałacu :( Wracamy do hotelu, robię pranie, szybki prysznic.
Wyszliśmy jeszcze na plac, skąd odjeżdżają taxi do Imlilu, spytać o ceny dojazdu. Taxiarze chcą jakieś kosmiczne ceny, po kilkaset dh, są nieugięci, nie chcą się w ogóle targować. Zdziwieni jesteśmy tym faktem bardzo, w czytanych relacjach nie tak to wyglądało.
Nic to, w takim razie podchodzimy do busików stojących skromnie na boku. Kierowca nie zdążył nam odpowiedzieć, gdy przybiegli taxiarze i na nas, że tamte nie jeżdżą, że jeszcze drożej. No mafia jakaś normalnie, grrrrr, uch, szkoda gadać! Dałoby się zarobic tamtym ludziom, a tu nic z tego, oni najwyraźniej się bali odezwać :( Trudno, spróbujemy jutro z innego miejsca.
Wracamy na chwilę do hotelu i znów wychodzimy w miasto. Znów w knajpie obleganej przez miejscowych kupujemy sobie po kebebie. Pycha był, tylko trochę suche to mięsko. Do kebaba tradycyjnie frytki :) Śmiałam się, bo sprzedawca kłócił się z jakimś kolesiem, turystą. Nie mogli się dogadać, turysta chyba chciał same kebaby, a dostał z frytkami, jeden na drugiego do mnie mówili, że tamten jest idiotą ;) a z sobą dogadać się nie potrafili ;)
Idziemy na Jema el Fnaa. Dobrze, że jest już cieplej i nie marznę. Znów napadają nas kelnerzy, koniecznie musimy coś zjeść. Nie jest to zbyt przyjemne, przyznać trzeba, mam wrażenie, że mnie napadają. Mogliby to robić trochę mniej nahalnie, bo jeśli o mnie chodzi efekt jest dokładnie odwrotny, mam ochotę iść stąd jak najszybciej.
Zagłębiamy się w souki. Dziewczyny szukają spodni, Daria butów, ja kupuję bluzkę, choć wcale tego nie planowałam ;)
Zostałam z Izą trochę dłużej, bo chciałam poszukać jeszcze prezentów. Powoli większość sklepików już zamykali i zaczęło robić się trochę dziwnie, więc i my poszłyśmy. Plac też już opustoszał i w uliczkach mało ludzi, tylko miejscowe chłopaki wcinali jakieś pieczone mięcho (które bynajmniej zachęcająco nie wyglądało ;) ) od budkowego sprzedawcy.