Maroko, Essouira
wśród oceanicznych stworów
5 maja 2009; 4 940 przebytych kilometrów
Na końcu nie możemy już wysiedzieć w tym autobusie. Jeszcze po drodze jakieś roboty drogowe, co dodatkowo nas opóźnia.
W końcu koło trzeciej na horyzoncie pokazał się błękitny ocean! :) Hura!
Na dworzec jeszcze dobrze nie zajechaliśmy, a już leciała do nas zgraja miejscowych. Inaczej się tego nazwać nie da, jak wysiedliśmy, to obleźli nas jak stonki i odczepić się nie chcieli. Każdy z nich proponował a to nocleg, a to autobus. Byli tak nachalni, że już mi się tej Essaouiry odechciało. Jakimś cudem udało nam się w kasie kupić na jutro bilety do Casablanca.
Poszliśmy w kierunku mediny. Drugie wrażenie też niefajne, miasto jest brudne. Turystów nie widać w ogóle, co mnie akurat cieszy.
Przy bramie do mediny chłopaki zostają z plecakami, a my idziemy szukać hotelu. Znalazł się jeden, całkiem przyzwoity (50dh/os), zaraz za bramą. Pierwsze wrażenia nie były przyjemne, ale teraz już mi się tu podoba. Z okna widać kolorową dopiero co pofarbowaną wełnę, która suszy się na dachu. Pod nami uliczka, a na niej kramy z owocami.
Po prysznicu wychodzimy do miasta. Jest kompletnie inne niż Marrakesz. Choć i tu pełno sklepików, straganów. Nad oceanem knajpka z rybami, a że trzeba coś zjeść... Rybki i inne owoce morza leżą na wierzchu, można sobie wybrać konkretny okaz, który od razu ląduje na patelni. Jeden koleś się do mnie uśmiecha, przynosi specjalnie dla mnie za friko talerz krewetek ;) A że za tymi stworami za bardzo nie przepadam, to wszyscy mi pomagają. Na koniec przynosi mi jeszcze krewetkę królewską ;) To chyba wyraz sympatii, więc nie wypada nie zjeść ;)
Poszłyśmy do portu, on za nami. Koniecznie mam mu przysłać mailem zdjęcia, chce koniecznie, żebym była jego dziewczyną ;) Nie pomagają argumenty, że jestem zajęta ('a co to przeszkadza?') No cóż, naprawdę fajnie mi się z nim gadało, on był ciekaw mojego kraju, a ja jego. Mówił, że tu właściwie wszyscy w jakiś sposób są związani z morzem.
W porcie niesamowicie kolorowo, pełno statków rybackich i łódek. Przy wejściu można kupić różne złowione stwory (dosłownie!).
Próbujemy też soczku (tu już po 5dh). Pycha, pycha pycha!
Potem szwędamy się po medinie. Wchodzimy do kilku sklepów. Jest tu wiele pięknych wyrobów z drewna, nie było takich w Marrakeszu. Siadamy na kawę w knajpce prowadzonej przez kilka kobiet. Z panią nie można się za chiny dogadać, ale w końcu dostajemy co zamówiłyśmy :)
Idziemy powoli w stronę hotelu. Chcę kupić małe tamtamy na pamiątkę, w jednym sklepie kolesie nawet robią dla nas mini koncert, ale śmiać mi się chce, bo widzę, jak ich to nudzi, albo są tak najarani ;) Ciemno już, stragany i sklepiki powoli się zamykają, miasto pustoszeje. Teraz inaczej to wszystko wygląda, trochę niesamowicie się czuję, bo turystów faktycznie tu nie widać żadnych. I kobiet też za bardzo nie widać. Ale jakoś nikt specjalnie na nas uwagi nie zwraca. Niezapomniane przeżycie!